środa, 11 listopada 2020

Jeff Guinn "Co się stało w Jonestown? Sekta Jima Jonesa i największe zbiorowe samobójstwo"


Autor: Jeff Guinn

Tytuł: "Co się stało w Jonestown? Sekta Jima Jonesa i największe zbiorowe samobójstwo"

Wydawnictwo Poznańskie, sierpień 2020

W listopadzie 1978 roku w Jonestown - miasteczku założonym w dżungli w Gujanie przez przywódcę Świątyni Ludu - Jima Jonesa, ponad 900 osób w tym kobiet i dzieci popełniło zbiorowe samobójstwo lub zostało do niego zmuszonych. Na położonym niedaleko osady lotnisku zamordowano amerykańskiego senatora Leoa Ryana (wizytującego wioskę na prośby krewnych ze Stanów Zjednoczonych, którzy twierdzili, że ludzie są tam przetrzymywani wbrew ich woli) wraz z towarzyszącą mu ekipą urzędników i dziennikarzy oraz ludzi, którzy zdecydowali się uciec z sekty. Katastrofalny i nie do ogarnięcia rozumem koniec historii organizacji pod przywództwem Jima Jonesa, która jak na ironię na początku swojego istnienia miała bardzo szczytne cele i je z powodzeniem realizowała.

Tym, co przyciąga mnie w takich reportażach, jest przemiana, jaką przechodzi zwykły, z reguły dosyć skromny człowiek, od swojej zwyczajności do "boskości", "wielkości", "nieomylności" i staje się kimś, komu nie można się sprzeciwić. To jest niewiarygodne, jak to się dzieje, jacy ludzie mu towarzyszą w tej drodze i utwierdzają w jego chorych przekonaniach. Na końcu z reguły i tak okazuje się, że chodzi o władzę i seks, a jeżeli gdzieś w międzyczasie były jakieś ideały, to wszyscy już dawno o nich zapomnieli. 

Czytanie o poglądach Jima Jonesa, jego chorych ambicjach, terrorze, który stosował wobec wiernych Świątyni jest taplaniem się w absurdzie. Przecież każda osoba przy zdrowych zmysłach na oświadczenie człowieka z ulicy: "Ej słuchaj jestem Bogiem, leczę raka na zawołanie, przepisz na mnie cały swój majątek, a potem wyjedź ze mną do niewykarczowanej dżungli w Guajanie. Będziesz pracował od rana do wieczora przy budowie prymitywnego obozowiska, odżywiał się miską ryżu dziennie, a w wolnych chwilach słuchał moich niedorzecznych, ciągnących się długo w noc przemówień itd.", popukałaby się w głowę. A jednak Świątynia Ludu miała tysiące wyznawców, w tym sporą część, która zdecydowała się do tej dżungli ze swoim przywódcą wyjechać. Większość z nich to byli naprawdę dobrzy ludzie. Tym, co mnie fascynuje, jest to jak kawałek po kawałku pozwalali swojemu guru coraz bardziej podążać ścieżką szaleństwa. Każde ustępstwo czy szalbierstwo na jego rzecz, żeby mu pomóc w realizacji misji świątyni (kłamstwa przy "uzdrawianiach", podstawiani tzw. przypadkowi ludzie, wyciąganie informacji z wiernych itd.), przesuwało go w kierunku autorytaryzmu i poczucia totalnej bezkarności. Co zastanawiające nie znalazł się nikt, kto odważyłby się mu przeciwstawić i prosto z mostu powiedzieć: "słuchaj stary bredzisz; to co robisz jest kretyńskie". Wydaje się, że był taki etap, na którym Jim Jones jeszcze by na to zareagował, przemyślał i być może zmienił sposób działania. Tymczasem ludzie podporządkowywali się Jonesowi nawet, jeżeli mieli realną możliwość odejścia sekty, co z upływem lat i ugruntowywaniem się tyranii przywódcy było coraz trudniejsze. Rozumiem, że każdy może dać się omotać, ale trwanie tyle lat i niezwracanie uwagi na przestępstwa, których z czasem Jim Jones zaczął się dopuszczać, jest po prostu współudziałem w popełnianych przez niego czynach, które na ostatniej prostej przed tragedią w listopadzie 1978 roku obejmowały już regularne gwałty na wybranych, przyprowadzanych mu kobietach, odurzanie narkotykami sporej części potencjalnych "przeciwników", niewolnicze wykorzystywanie ludzi. 

Obszerny, szczegółowy, odnoszący się do wielu tekstów źródłowych reportaż Jeffa Guinna, przedstawia życie guru od najwcześniejszego dzieciństwa, jego drogę do sławy, pozyskiwanie sprzymierzeńców i naiwnych do swojej "misji", a w końcu spektakularny upadek. 

Fantastyczna lektura!


"Przy pomocy Beamów i innych Jones zaczął przyciągać zwolenników, którzy rozumieli i popierali elastyczne podejście do werbowania kolejnych wiernych. Jeśli czasem metody przywódcy budziły wątpliwości lub stanowiły oficjalne oszustwo, wszystko było w porządku - Jim musiał tak postępować, skoro miał zbudować potężny Kościół i wprowadzić równość dla wszystkich. - Był dobrym psychologiem. Sceptycznie podchodziłem do uzdrowicieli. Otwarcie mu to powiedziałem. Nigdy nie próbował o tym ze mną dyskutować. Jakby wiedział, że ja wiem, że robi to tylko dla efektu, by ściągnąć nowych wiernych, których będzie mógł przekonać do swoich programów społecznych - wspomina Ron Holdeman, który nadal czasami przychodzi na nabożeństwo."

"My, szeregowi wierni Świątyni, nie mieliśmy realnej władzy, ale nie byliśmy bezmyślnymi robotami - mówi Tim Carter. - Chętnie poświęciliśmy część osobistej wolności dla wyższego celu. Jeżeli kogoś coś denerwowało w Jonesie, nadal odczuwał szacunek dla innych ze Świątyni i myślał sobie: gdyby to było złe, ci wszyscy bardzo inteligentni, bardzo przyzwoici ludzie nie byliby tutaj, więc to ja muszę się mylić."

"To było jak z wrzucaniem żaby do garnka. Jeśli się wrzuci do wrzątku, będzie próbowała wyskoczyć. Ale jeśli się ją wsadzi do letniej wody i potem będzie stopniowo dolewało coraz gorętszej, będzie siedzieć w garnku aż się w końcu ugotuje. Niektórzy nie wierzyli w te wszystkie twierdzenia, ale zostawali przy Jonesie, żeby pomóc w budowaniu socjalizmu." 

Moja ocena: 6/6



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz