środa, 19 grudnia 2018

Robert Galbraith (J.K. Rowling) "Zabójcza biel"

Autor: Robert Galbraith (J.K. Rowling)
Tytuł: "Zabójcza biel"
Wydawnictwo Dolnośląskie, listopad 2018

Nie ma co udawać, że kryminały to nie jest marnowanie czasu, jest (!!!) ale jakże przyjemne!!! Tym bardziej, że chodzi o J.K. Rowling i kolejne zmagania Cormorana Strika i jego partnerki Robin. Jak to się wyśmienicie czyta!!! A dodatkowo czytelnik wie już od dawna, że bohaterowie są dla siebie stworzeni i czeka, kiedy w końcu padną sobie w ramiona. 😆 Autorka nie jest jednak łaskawa dla naszej niecierpliwości... i więcej zdradzać nie będę. Czwarta część kończy się tak, że nie wyobrażam sobie, żeby miało nie być następnej, więc pozostaje pytanie, kiedy piątka trafi do księgarń. W "Zabójczej bieli" agencji detektywistycznej Cormorana Strika wiedzie się już całkiem nieźle, detektyw nie może narzekać na brak zleceń, zatrudnia kilku pracowników i bez przerwy jest w akcji. Do jego pokoju przychodzi chory psychicznie mężczyzna i mówi, że wiele lat temu widział jak zamordowano i pochowano dziecko. Agencja dostaje też zlecenie od jednego z ministrów na szukanie materiałów obciążających jego przeciwników politycznych. Zahaczamy o kręgi władzy, rodzinne tajemnice i pranie brudów, a w połowie książki jedna z głównych postaci popełnia samobójstwo (?). Cormoran i Robin próbują powiązać ze sobą różne wątki, działają pod przykryciem, podążają za podejrzanymi, analizują dane, żeby nas w końcu oświecić, o co chodzi. A nie jest z tym łatwo. Autorka zagmatwała wszystko po mistrzowsku! 
Oprócz prób odgadywania, kto jest przestępcą i jakie ma motywy, w tej części dużo też przyglądamy się osobistym perypetiom bohaterów. Robin rok temu wyszła za swojego kolegę z lat szkolnych - Matthew, ale jej małżeństwo, mimo krótkiego stażu, przeżywa głęboki kryzys. Cormoran wchodzi w przygodne związki, z których stara się jak najszybciej wyplątać, gdy tylko okazuje się, że druga strona za bardzo się przywiązuje. A do tego my wiemy, a oni nie, że są w sobie zakochani... ehhh... i tak to się toczy. 😍

Polecam!
Fantastyczna, wciągająca rozrywka!

Moja ocena: 5.5/6






piątek, 14 grudnia 2018

Marta Madejska "Aleja Włókniarek"

Autorka: Marta Madejska 
Tytuł: "Aleja Włókniarek"
Wydawnictwo Czarne, sierpień 2018 



Tytuł książki o Łodzi Marty Madejskiej "Aleja Włókniarek" w dwóch słowach pokazuje czym, a raczej kim to miasto było od zawsze. Było kobietą! Jest to bezpośrednie nawiązanie do nazwy jednej z największych łódzkich arterii komunikacyjnych: Alei Włókniarzy. Włókniarzy, w formie męskiej, mimo, że praktycznie od samego początku rozwoju przemysłu włókienniczego w Łodzi, to kobiety stanowiły w nim większość zatrudnionych. Od niedawna byłe włókniarki mają w Manufakturze (ogromne, modne centrum handlowo - rozrywkowe w zrewitalizowanej fabryce Poznańskiego) swój plac: Rynek Włókniarek Łódzkich. I tyle! Jest jeszcze Marta Madejska, która z dostępnych skrawków próbuje pozbierać i poskładać, co się da, żeby oddać hołd niemym tłumom łódzkich robotnic. 
Wyprowadziłam się z Łodzi 6 lat temu, ale minimum raz w roku staram się przyjeżdżać. Za każdym razem nie mogę się nadziwić, w jakim ogromnym stopniu miasto się zmienia. Dziesiątki nowych inwestycji, przebudowy ulic, rewolucja w komunikacji miejskiej, ścieżki rowerowe, autostrada (!) na Okęcie, rewitalizacje fabryk i Hanna Zdanowska, pierwsza kobieta, która została prezydentem miasta Łodzi, niedawno wybrana w pierwszej turze na kolejną kadencję, mimo wściekłej nagonki, jaką zorganizował na nią PiS. Zmienił się też rynek pracy, dzisiaj to raczej pracodawcy szukają pracowników i gdyby nie napływ siły roboczej z Ukrainy, wielu z nich miałoby problem z prowadzeniem biznesu. Odwrotnie niż w początkach przemysłu tekstylnego, gdy do miasta płynął tłum kobiet ze wsi, uciekających przed biedą, harówką na roli, przemocą. Każda chciała pracować w fabryce, być niezależna, zarobić na łóżko, chociażby we wspólnym z innymi pokoju. Na każde miejsce dziesiątki chętnych. A praca była koniecznością. Bez niej czekała ulica, bezdomność, głód. 
Marta Madejska przejrzała naprawdę ogrom dostępnych materiałów archiwalnych, ale niewiele jest tam udokumentowanych historii łódzkich robotnic. Ten reportaż jest zbiorem strzępków opowieści, uzupełnionych historią powszechną, ale najbardziej jest zbiorem pytań: z jakimi nadziejami jechały do miasta, o czym marzyły, jak potoczył się ich los... Nawet dotarcie do kobiet z nie tak odległej historii np. z czasów PRL-u jest niemożliwe. Są ich nieme twarze w kronikach filmowych, ale nie wiadomo kim są bohaterki. 
Autorka pisze również o handlu żywym towarem - zjawisku występującym praktycznie wszędzie, gdzie jest duża liczba bezrobotnych kobiet, zdesperowanych, żeby utrzymać swoje rodziny. W Łodzi ten proceder kwitnął od zawsze: młode, naiwne, przyjeżdżające ze wsi kobiety, bardzo często były uwodzone, przed podstawionych mężczyzn i wysyłane statkami do domów publicznych na całym swiecie. Podobnie w latach 90-tych, XX wieku, gdy w Łodzi załamał się przemysł włókienniczy, miasto zaroiło się od domów publicznych, salonów "masażu" itp. 
Łódzkie kobiety zawsze miały pod górkę. Po wojnie było ich w mieście dwukrotnie więcej niż mężczyzn. Ich praca w przemyśle tekstylnym była koniecznością. Z nadzieją zabrały się za odbudowę włókienniczej Łodzi, w weekendy jeździły odgruzowywać stolicę. Zawsze zarabiały mniej niż w innych regionach, na miasto nigdy nie było środków, mimo że było drugą co do wielkości aglomeracją w Polsce. Ale zawsze było odłożone na potem, zawsze w cieniu Warszawy. Fatalna jakość mieszkań, kanalizacji, wodociągów, ogromna śmiertelność noworodków, gruźlica, zastraszająca liczba aborcji i poronień. Takie było robotniczne, PRL owskie miasto kobiet. Praca w fabryce na trzy zmiany, kolejki po pracy, żeby zdobyć cokolwiek do jedzenia, choroby. Ale z siłą kobiet nie można się było nie liczyć - strajkiem w  fabryce Poznańskiego, w grudniu 1971 roku zmusiły władze do cofnięcia decyzji o podwyżce cen żywności. Marta Madejska bardzo celnie zauważa w swoim reportażu, że gdy mężczyźni strajkowali, ich strajk określano strajkiem o honor i godność, gdy kobiety, czasami miesiącami, nie wychodziły z fabryki, mówiło się, że są histeryczne i strajkują o chleb i kaszankę. Jakby męska godność mogła się obyć bez jedzenia. 
A potem skończył się w Polsce komunizm, upadł eksport do Związku Radzieckiego a wraz z nim upadła Łódź. Z dnia na dzień tysiące ludzi zostało wyrzuconych na bruk. Pracę traciły całe rodziny, bo często w jednej fabryce pracowali wszyscy jej członkowie. Jedyny taki region w Polsce, któremu państwo pozwoliło się załamać. Bo włókniarki nie zarzucały maszynami dróg, jak rolnicy ziarnem czy górnicy węglem. Górników zresztą państwo chroni do dzisiaj. Wbrew zdrowotnym, ekonomicznym i środowiskowym interesom Polski i Świata. Łodzianie i łodzianki wywaleni z dnia na dzień nie dostali niczego. Wielu się przystosowało do nowej rzeczywistości, ale wielu nie. Stanowią pokolenie, których życia zostały zmarnowane, a rodzina często do dzisiaj tę dysfunkcję niesie jako spadek. Jak pisze Autorka: "Ze wszystkich nurtujących mnie pytań to jedno pozostaje wciąż bez odpowiedzi: co się właściwe wydarzyło w Łodzi w latach dziewięćdziesiątych?"



W tym roku Łódź pojawiła się w kilku zestawieniach miast, które koniecznie trzeba zobaczyć. Nie byłoby jej historii, bez historii tysięcy łódzkich włókniarek. 







Polecam!
Moja ocena: 5/6


wtorek, 11 grudnia 2018

Anthony Horowitz "Pogrzeb na zamówienie"


Autor: Anthony Horowitz
Tytuł: "Pogrzeb na zamówienie"
Dom wydawniczy Rebis, październik 2016 

Idealna książka na podróż według mnie: bardzo wciąga, nieustannie trzyma w napięciu, nie jest zbyt ciężka, żeby dało się czytać, gdy w 20 godzinie od wyjścia z domu nie można już ani spać ze zmęczenia, ani nie za bardzo wiadomo, co zrobić z czasem, który nie chce płynąć - jednym słowem - kryminał.
I tutaj objawia się "Pogrzeb na zamówienie". Bohaterka odwiedza biuro pogrzebowe i bardzo szczegółowo ustala harmonogram swojego pogrzebu. A kilka godzin później zostaje zamordowana we własnym domu. Emerytowany detektyw, mroczny, odrzucający typ, który musiał opuścić służbę, wkracza do akcji, gdyż policja, która go wywaliła, ciągle jednak potrzebuje jego usług. Dodatkowo proponuje, autorowi powieści dla młodzieży, żeby chodził z nim i przyglądał się dochodzeniu, a potem napisał książkę. I intryga gotowa. Kilka potencjalnych problemów też. Ciekawi bohaterowie, błyskotliwy humor, czyli wszystko czego potrzeba do doskonałej rozrywki!
Jeśli ktoś jeszcze się nie przekonał, to dodam, że książkę polecała Anna Kańtoch - mistrzyni kryminału - w jednym ze swoich wywiadów.

Gorąco polecam!

Moja ocena: 5/6

środa, 14 listopada 2018

Małgorzata Rejmer "Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii"

Autorka: Małgorzata Rejmer
Tytuł: "Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii"
Wydawnictwo Czarne, październik 2018

Pierwszy zbiór reportaży Małgorzaty Rejmer "Bukareszt. Kurz i krew" przeczytałam niejako z konieczności. Ogólnie zachwytom nie było końca, więc postanowiłam sprawdzić, o co chodzi. I sama wkrótce wylądowałam w szerokim gronie zachwyconych. Z lekturą kolejnej pracy Autorki nie zwlekałam ani chwili. Małgorzata Rejmer jest Mistrzynią Reportażu! Krzysztof Varga pisał kiedyś, że felietony wybitnego felietonisty czyta się dla nich samych, a niekoniecznie dla tematu, który poruszają. To samo mogłabym powiedzieć o wybitnej reporterce. Dwa kraje: Rumunia i Albania, które nie mogłyby mnie interesować mniej. A jednak po przeczytaniu reportaży Małgorzaty Rejmer jestem pewna, że moje życie po ich lekturze jest bogatsze.
Wstrząsająca książka o komunizmie w Albanii, pokazująca czasy, gdy NIKOMU nie można było ufać, włączając w to brata, żonę i dzieci. Historie bohaterów, którzy nie zostali złamani przez system, wyznaczają nowe granice dla pojęcia lojalności i przyzwoitości, granice, do których nikt z nas nie chciałby się nawet zbliżyć, żeby je przetestować. Złamane na zawsze życia tych, którym udało się przetrwać. Mało tu uśmiechu i nadziei. Ogromy podziw dla Autorki, za dotarcie do ofiar systemu, za rozmowy z nimi. Wielu bohaterów opowiedziało po raz pierwszy o swoich przeżyciach właśnie Małgorzacie Rejmer. Albania nigdy nie rozprawiła się ze swoją komunistyczną przeszłością. Nikt nie został ukarany. Sprawcy chodzą po ulicach i mijają się z ofiarami. Większość z nich nawet nie czuje się winna. 

"Wszystko się już kiedyś zdarzyło. Wszystko zostało już zapisane. Każdą historię, jaka nam się przydarza, można znaleźć w greckich mitach, u Szekspira, u Dostojewskiego; literatura różni się od życia tylko kilkoma błahymi szczegółami. 
Bashkim Shehu mówi, że parabole Kafki najlepiej objaśniają realia życia w Albanii. Są w nich trzy warstwy, które odnoszą się do kwestii wolności jednostki: stosunek do ojca, do państwa i do Boga. 
- Myślę, że czasem ojciec, państwo i Bóg mogą być tym samym. I że u Kafki równie ważna jak zniewolenie jest samotność głównego bohatera, rozpaczliwe próby znalezienia kogoś, kto mógłby odwrócić jego los, kto mógłby mu pomóc, kto dostrzegłby absurd systemu i wzniecił bunt. Ale czasem taki scenariusz po prostu nie jest możliwy. Jedyne, co zostaje, to przebłysk ludzkiej życzliwości, kilka wersów zakazanej książki, krótka chwila zrozumienia."

"Partia wybierała ci studia, partia osadzała cię w mieście lub na wsi, partia dawała błogosławieństwo narzeczonym, partia zrywała nieodpowiednie związki i pilnowała by nie doszło do mezaliansów. "Zły" musiał wybić sobie z głowy "dobrą". "Dobra" musiała zapomnieć o "złym" i wziąć "dobrego", którego podsunęła jej partia. 
Od rana do wieczora słyszałeś, że żyjesz w najlepszym z możliwych światów  że czuwa nad tobą dobry wujek i wódz. Wytycza granice twojego podwórka i nie pozwala ci się oddalać, bo mógłbyś się zgubić. Winny mu jesteś nieskończoną wdzięczność, bo on wie najlepiej, czego i ile potrzebujesz, i tyle właśnie ci da."

"System myśli za ciebie, mówi ci jak żyć, co sądzić, kogo kochać. Władza wypełnia ci każdą godzinę życia: wstać o szóstej, wyprawić dzieci do szkoły, pójść do fabryki... Reżim dyktuje rytm, tak by nie było nawet chwili na zastanowienie się: kim jesteśmy? Co robimy?
A teraz spróbuj powiedzieć na głos: "Nie podoba mi się, jak wygląda życie w Albanii." No, odważ się komus wyznać: "Nie takiego życia chcieliśmy". Spróbuj i czekaj, co się stanie, kto następnego dnia zapuka do twoich drzwi."

"Ludzie okazywali mi wielkie serce. Byli biedni, ale uczciwi, nie mieli wiele, ale wszystkim się dzielili. W gruncie rzeczy ludzie różnią się od siebie mniej niż sądzimy. W swojej esencji są tacy sami: próbują unikać zła i odpowiadają dobrem na dobro. Zawsze starałem się zbliżać do ludzi, licząc na to, że są z natury dobrzy. Jeśli system chce wydobyć z człowieka zło, bez kłopotu je znajdzie, ale jeśli człowiek chce wydobyć z człowieka dobro, to i dobra znajdzie się pod dostatkiem."

"Gdy ktoś z zagranicy pyta mnie o współczesną Albanię mówię: rok 1997, kiedy kraj stał a krawędzi wojny domowej, to było uderzenie w twarz. Ale czasy komunizmu to było, jakby ktoś gwałcił cię każdego dnia. Każdego dnia traciłaś poczucie bezpieczeństwa i godność. Jeśli urodziłaś się wśród zdeklasowanych, każdego dnia szykowałaś się na najgorsze."

"Taki był mój los: siedemnaście lat więzienia. Musiałem je zaakceptować i nadać im sens. To dotyczy każdego, nieważne, co nas spotyka: choroba czy więzienie, utrata czy klęska. W każdych okolicznościach powinniśmy nadawać znaczenie i sens swojemu losowi, wychodzić mu naprzeciw, konfrontować się z nim. Nie łamać się pod ciężarem losu."

"Niezależnie od ideologii, ludzie mają w sobie i miłosierdzie, i okrucieństwo. Nigdy nie można przewidzieć, która strona człowieka odsłoni się przed tobą." 

Polecam z całego serca!!!

Moja ocena: 6/6 

piątek, 9 listopada 2018

Maria Hawranek, Szymon Opryszek "Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju"

Autorzy: Maria Hawranek, Szymon Opryszek
Tytuł: "Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju"
Wydawnictwo Czarne, wrzesień 2018

O Urugwaju pojęcie miałam takie, że wskazałabym go na mapie i nic poza tym. Tymczasem bardzo ciekawe reportaże Marii Hawranek i Szymona Opryszka pokazują mały (około trzech milionów mieszkańców), ale niesamowity kraj, który zdecydowanie warto poznać.
Państwo, w którym wyróżnianie się jest w złym guście, prezydenci jeżdżą do pracy starymi, wysłużonymi samochodami, nie mają służby i pracują na farmach, a idealizm (np. w służbie publicznej) jest ciągle cenioną wartością, a nie naiwną postawą frajerów.
Reportaże przeczytać warto, bo stanowią dowód na to, że nie każda, wydawać by się mogło, z góry skazana na niepowodzenie sprawa, taka jest. Doskonały tekst o przegranym przez Philipsa Morrisa arbitrażu z państwem Urugwaj, pokazuje, że dziesiątki najlepszych prawników i  wielomilionowe fundusze na walkę prawną, nie zawsze przynoszą pożądane efekty. Gigant tytoniowy pozwał Urugwaj za ograniczanie im swobody rynkowej, czyli za wprowadzenie ogromnej wielkości obrazków o szkodliwości palenia na opakowaniach papierosów oraz za zakaz marketingowego różnicowania produktów kolorami (paski czerwone, niebieskie, złote etc.). Urugwaj się nie wystraszył i nie ugiął. W toczącej się wiele lat sprawie, władze przedstawiły raporty, badania i udowodniły, że koncern wiedział o szkodliwości palenia i oszukiwał społeczeństwo. W ostatniej już fazie Philips Morris chciał pójść na ugodę, ale władze pozwanego kraju się nie zgodziły. Gigantyczne odszkodowanie od koncernu zostało przeznaczone na podniesienie emerytur najuboższym.   
Reportaże pokazują też kraj, w którym władze potrafią spojrzeć na problem logicznym okiem, przeanalizować fakty i dane, wyciągnąć wnioski i zmienić zdanie. Tak było np. w przypadku legalizacji marihuany. Przyznam szczerze, że moje zdanie w tej kwestii też uległo zmianie po lekturze. I uważam, że marihuana powinna być tak jak papierosy i alkohol dozwolona, ale sprzedaż powinno kontrolować wyłącznie państwo (system licencji itd.). 
Urugwaj nie jest oczywscie rajem na Ziemi, błędów i obłędów jest również dostatecznie dużo.  Wielkie hurraaa dla przyjęcia uchodźców z Syrii z jednej strony było wspaniałym gestem społeczeństwa, a z drugiej pokazało, że nawet najlepsze intencje bez właściwej organizacji, zamienią się w swoją własną parodię. Podobnie z ideą rozdzielności kościoła od państwa, której Urugwaj jest chyba najbardziej zagorzałym zwolennikiem na swiecie. Tekst o wyrzuconej ze szkoły dyrektorce, za rzekome rozmawianie z uczniami o Bogu, dowodzi, że fanatyzm po każdej stronie jest głupi i niebezpieczny. 
Ale tak jak mówi tytuł: wolność się hoduje i Urugwaj jest tego przykładem.

Zachęcam do lektury!
Moja ocena: 5/6



czwartek, 1 listopada 2018

Olga Tokarczuk, Jennifer Croft w Brookline Booksmith

25 września 2018
Brookline Booksmith, Brookline, MA, USA
Olga Tokarczuk, Jennifer Croft 


Olga Tokarczuk odwiedziła księgarnię Brookline Booksmith przy okazji swojej wizyty w Stanach i promowania książki "Bieguni". Razem z tłumaczką Jennifer Croft wzięły udział w spotkaniu w ramach "Transnational Literature Series", czyli cyklicznego wydarzenia, skupiającego się na literaturze związanej z migracją, przemieszczaniem się, wygnaniem, ze specjalnym uwzględnieniem pracy tłumacza i jego wkładu w dzieło. Patronem serii jest magazyn internetowy Words without Borders. 
Czytałam "Biegunów" wiele lat temu, zaraz po tym jak się ukazali w Polsce, ale powiem szczerze, że dosyć mnie wtedy zmęczyli. Natomiast Międzynarodowa Nagroda Bookera dla książki w 2018 roku i spotkanie z Pisarką, zmotywowały mnie do ponownego po nią sięgnięcia. I mam wrażenie, że tym razem z większym zrozumieniem. Recenzji było już wiele... więc tutaj tylko kilka cytatów, które mnie poruszyły/zaintrygowały: 


"Każdy kto kiedykolwiek pisał powieść, wie, jakie to ciężkie zajęcie, to niewątpliwie jeden z najgorszych sposobów samozatrudnienia. Trzeba cały czas pozostawać w sobie, w jednoosobowej celi, w całkowitej samotności. To kontrolowana psychoza, paranoja z obsesją zaprzęgnięte do pracy, dlatego pozbawione piór, tiurniur i weneckich masek, z których je znamy, a przebrane raczej w rzeźnicze fartuchy i gumiaki, z nożem do patroszenia w ręku. Widzi się z tej pisarskiej piwnicy zaledwie nogi przechodniów, słyszy stuk obcasów. Czasami ktoś przystanie, żeby się schylić i rzucić do wnętrza okiem, można wtedy ujrzeć ludzką twarz i zamienić nawet kilka słów. W istocie jednak umysł zajęty jest swoją grą, którą toczy sam przed sobą w naszkicowanym pospiesznie panoptikum, rozstawiając figurki na prowizorycznej scenie - autor i bohater, narratorka i czytelniczka, ten, który opisuje."

"Kiedy wyruszam w podróż, znikam z map. Nikt nie wie, gdzie jestem. W punkcie, z którego wyszłam, czy w punkcie, do którego dążę? Czy istnieje jakieś "pomiędzy"? Czy jestem jak ten zagubiony dzień, gdy leci się na wschód, i odnaleziona noc, gdy na zachód? Czy obowiązuje mnie to samo prawo, z którego dumna jest fizyka kwantowa - że cząstka może istnieć równocześnie w dwóch miejscach? Czy inne, o którym jeszcze nie wiemy i którego nie udowodniono - że można podwójnie nie istnieć w jednym i tym samym miejscu?
Myślę, że takich ja jest wielu. Znikniętych, nieobecnych. Pojawiają się nagle w terminalach przylotów i zaczynają istnieć, gdy urzędnicy wbiją im do paszportu stempel albo gdy uprzejmy recepcjonista w jakimś hotelu wręczy im klucz. Zapewne odkryli już swoją niestałość i zależność od miejsc, pór dnia, od języka czy miasta i jego klimatu. Płynność, mobilność, iluzoryczność - to właśnie znaczy być cywilizowanym. Barbarzyńcy nie podróżują, oni po prostu idą do celu albo dokonują najazdów."

"Wielu ludzi wierzy, że istnieje na układzie współrzędnych świata punkt doskonały, gdzie czas i miejsce dochodzą do porozumienia. Może to nawet dlatego wyruszają z domu, sądzą, że poruszając się choćby chaotycznie, zwiększają prawdopodobieństwo trafienia do takiego punktu. Znaleźć się w odpowiednim momencie i w odpowiednim miejscu, wykorzystać okazję, chwycić chwilę za grzywkę, wtedy szyfr zamka zostanie złamany, kombinacja cyfr do wygranej - odkryta, prawda - odsłonięta. Nie przegapić, surfować po przypadku, zbiegu okoliczności, zrządzeniach losu. Nic nie potrzeba - wystarczy tylko się stawić, zameldować w tej jednej konfiguracji czasu i miejsca. Można tam spotkać wielką miłość, szczęście, wygraną w tot-lotka albo wyjaśnienie tajemnicy, nad którą wszyscy biedzą się daremnie od lat, lub śmierć."

"Istnieją kraje, w których ludzie mówią po angielsku. Ale nie mówią tak jak my, którzy mamy własny język ukryty w bagażach podręcznych, w kosmetyczkach, angielskiego zaś używamy tylko w podróży, w obcych krajach i do obcych ludzi. Trudno to sobie wyobrazić, ale angielski jest ich językiem prawdziwym! Często jedynym. Nie mają do czego wracać ani zwrócić się w chwilach zwątpienia. 
Jakże muszą się czuć zagubieni w świecie, gdzie każda instrukcja, każde słowo najgłupszej piosenki, menu w restauracjach, najbłahsza korespondencja handlowa, przyciski w windzie są w ich prywatnym języku, Mówiąc, mogą być w każdej chwili zrozumiani przez każdego, a ich zapiski trzeba chyba specjalnie szyfrować. Gdziekolwiek się znajdą, wszyscy mają do nich nieograniczony dostęp, wszyscy i wszystko. 
Są już projekty, słyszałam, żeby wziąć ich pod ochronę, a może nawet przyznać im jakiś jedyny mały język, z tych wymarłych, których nikt już nie potrzebuje, żeby mogli mieć coś dla siebie, własnego."

Postanowienie/wyzwanie po spotkaniu z Olgą Tokarczuk??? "Księgi Jakubowe" chociaż zarzekałam się, że nie podejmę wyzwania 😊

Polecam... ogólnie... spotkania z pisarzami!!!




środa, 24 października 2018

Sobotni październikowy wieczór z ulubioną Pisarką

20 października 2018
First Baptist Church Newton Centre, MA, USA
Elizabeth Strout w rozmowie z Andre Dubus III


Przyznam szczerze, że zawszę drżę przed spotkaniami na żywo z pisarzami. Boję się, że się rozczaruję, że okaże się, że człowiek, którego prace lubię i podziwiam, będzie po prostu zwykłym bucem albo zmanierowaną gwiazdą. 


Spędzić sobotni wieczór na spotkaniu z ulubioną Pisarką to naprawdę cudne. Ale przekonać się oprócz tego, że jest ona ciepłą, miłą kobietą z ogromnym poczuciem humoru, to już w ogóle pełnia szczęścia. Elizabeth Strout spotkała się z Andre Dubus III przy okazji ukazania się jego nowej książki "Gone so long". Czytam aktualnie i za jakiś czas pewnie pojawi się tutaj krótka notka. 

Autorka pochodzi z Maine, obecnie mieszka w Nowym Jorku a jej rozmówca urodzony w Kalifornii, wychowywał się w Massachusetts i New Hempshire, aktualnie mieszka w Massachusetts na północ od Bostonu. Poznali się wiele lat temu, gdy razem pojechali w trasę promującą ich książki tzw. book tour - niezbędne w Stanach narzędzie marketingowe, przeważnie odbywające się w morderczym tempie i straszliwie wyczerpujące dla Autorów. Myślę sobie, że to jest niezwykła sztuka, wychodzić do czytelników, umieć z nimi nawiązywać kontakt, nie być zblazowanym i nie rzucać fochem pt: "znowu to debilne/takie samo pytanie". Wiadomo, że dla większości uczestników na sali, to pierwsze spotkanie z Autorem, podczas gdy pisarze mają takich spotkań na pęczki. Zaprezentować na takim wydarzeniu pełnię zainteresowania, szacunek dla tych którzy przyszli, powtarzać te same historyjki, wątki, anegdoty jakby się je opowiadało po raz pierwszy, to na pewno nie lada wyzwanie. Obojgu uczestnikom udało się wyśmienicie. Elizabeth Strout wspominała, że jednym z pierwszych pytań jakie usłyszała jako początkująca pisarka było: "dlaczego ty piszesz o takich zwykłych ludziach?". Była trochę zaszokowana, ale odpowiedziała: "bo ja po prostu jestem zwykła". I to jest to, co w jej prozie mnie ujmuje najbardziej: niewydumane postacie, przeciętni mieszkańcy Maine, New Hempshire i Massachusetts z ich radościami i smutkami codziennego dnia. Autorka w tej zwyczajności porusza też ogromnie ciężkie tematy, nie oszczędza swoich bohaterów, ale jak powiedziała, stara się nie dobić czytelnika, dba o to, żeby pojawiło się światło nadziei. To zawsze udaje się jej się znakomicie i nie jest to amerykański "happy end" pt.: "wszyscy żyli długo i szczęśliwie chociaż nie było przesłanek ku temu" tylko blady, z trudem przebijający się promyk czegoś lepszego, ale promyk autentyczny. Oboje Autorzy mówili też, że bardzo ważne jest miejsce akcji. Trzeba je znać, widzieć i czuć. Bez tego nic się nie uda. I to jest prawda. Mieszkam w Nowej Anglii, znam sporo miejsc, o których Autorka pisze i naprawdę wiem, że kierowcy w Massachusetts są tragiczni i nigdy nie włączają kierunkowskazów 😏. Takie lokalne, drobne smaczki bardzo wpływają na autentyczność powieści. 
W"Gone so long" bohater postanawia spotkać się z córką - pisarką, której nie widział ponad 40 lat. Podobne są również losy Lucy z powieści "Mam na imię Lucy". Bohaterka - pisarka wraca do rodzinnego domu odwiedzić brata po wielu latach nieobecności. Właśnie te fragmenty ze swoich powieści Autorzy czytali na sobotnim spotkaniu. Powody tego wieloletniego odcięcia od rodziny w obu utworach są dramatyczne. Obydwie bohaterki są również pisarkami i poprzez literaturę starają się zmierzyć z przeszłością. 
Na koniec spotkania padło pytanie o ulubionych pisarzy. Elizabeth Strout powiedziała, że jej olśnieniem, inspiracją i największym wzorem formy jest Alice Munro. Czy mogę jej nie uwielbiać bardziej po tym sobotnim październikowym wieczorze? Dodam, że Alice Munro darzę miłością absolutną od bardzo, bardzo dawna, od zamierzchłych czasów, gdy nie było to jeszcze modne 😏.

Polecam... ogólnie... spotkania z pisarzami! 

piątek, 5 października 2018

Elizabeth Strout "Trwaj przy mnie"


Autorka: Elizabeth Strout
Tytuł: "Trwaj przy mnie"
Wydawnictwo Wielka Litera, wrzesień 2018

Jeden z drugoplanowych bohaterów powieści - wypowiada takie słowa: "Prawdę powiedziawszy, obstawałbym przy tym, że nikt z nas nie posiada środka ciężkości. Powiedziałbym raczej, że w każdej minucie życia jesteśmy ciągnięci i popychani przez sprzeczne siły i że trzymamy się najlepiej, jak umiemy."

Czyż to nie jest jedna z największych, a jednocześnie najprostszych prawd naszego życia?!

W "Trwaj przy mnie" Elizbateh Strout zabiera nas do małej mieściny West Annet w Maine, w Nowej Anglii. Tam zaraz po studiach przyjeżdża objąć parafię młody pastor Tom Caskey wraz ze swoją żoną. Szybko zaczyna się świetnie dogadywać z mieszkańcami, wygłasza porywające i pasjonujące kazania, a wierni go uwielbiają. Jego młoda żona, modna i "światowa" kobieta nie za bardzo dogaduje się z miejscową społecznością: nie bierze udziału w zebraniach żadnych lokalnych klubów i towarzystw, nie chce prowadzić kółka modlitewnego. Ale życie biegnie swoim torem, wkrótce na świat przychodzą dwie córki i wszystko toczy się gładko do momentu, gdy pastorowa dzwoni na plebanię z informacją, że nie wie, gdzie jest. To początek choroby, której nazwy się wtedy nie wypowiadało. Niebawem Tom Caskey zostaje sam z córkami. Załamanie i nawarstwiające się problemy, powodują, że przestaje spełniać oczekiwania społeczności. A ponieważ wydaje się złośliwy i niemiły, mieszkańcy w obliczu wszechogarniającej nudy, paskudnie długich zim i ciągłego mroku, zaczynają wymyślać niestworzone rzeczy na jego temat. Tutaj oczywiście mistrzostwo Autorki osiąga wyżyny: warstwa po warstwie zdziera z prawych obywateli ich maski.
Ale dla mnie "Trwaj przy mnie" to przede wszystkim opowieść o prawdziwym, szczerym spotkaniu z drugim człowiekiem, które jest możliwe tylko wtedy, gdy się otworzymy, gdy nie będziemy udawać kogoś, kim nie jesteśmy, gdy również od innych nie będziemy wymagać udawania i póz. I to jest bardzo trudne. Bo zawsze łatwiej stylizować się na bohatera, niż stanąć odartym ze wszystkiego i przyznać, że się sięgnęło dna (czymkolwiek to dno jest). 
To jest chyba ostatnia z książek Elizabeth Strout przetłumaczona na polski (aczkolwiek druga w jej karierze), więc przeczytałam ją po prostu dlatego, że uwielbiam tę Autorkę. Po lekturze przejrzałam też pobieżnie recenzje i zaszokowało mnie to, że spora część czytelników uważa, że powieść jest nudna, wlecze się przez 300 stron i nic się nie dzieje. Dla mnie tam dzieje się wszystko. Codzienna nuda West Annet aż buzuje skrywanymi emocjami, poszukiwaniem sensacji (na miarę West Annet oczywiście), niespełnionymi oczekiwaniami i uniwersalną dla wszystkich potrzebą miłości i zrozumienia. Fantastyczna!

Gorąco polecam!
Obiektywna nie jestem, bo uwielbiam Elizabeth Strout 😏

Moja ocena: 6/6

środa, 3 października 2018

Margot J.S. "Mazel Tow Mazel tow. Jak zostałam korepetytorką w domu ortodoksyjnych Żydów"


Autorka: Margot J.S.
Tytuł: "Mazel Tow Mazel tow. Jak zostałam
korepetytorką w domu ortodoksyjnych Żydów."
Wydawnictwo Czarne, lipiec 2018

Reportaż dla wszystkich tych, którzy chcą przyjrzeć się życiu społeczności ortodoksyjnych Żydów, ich niezmiennym od setek lat obyczajom i drakońskim regułom koszerności, które, mówiąc krótko, codziennego funkcjonowania nie ułatwiają. Margot przez kilka lat pracowała w domu rodziny Schneiderów w Antwerpii, pomagając czwórce dzieci w nauce. Początkowy dystans wobec korepetytorki z czasem przerodził się w zaufanie i wieloletnią przyjaźń. Lektura zdecydowanie bardzo ciekawa, czyta się szybko i przyjemnie. Aczkolwiek trzeba powiedzieć jasno, że osobie z innego kręgu kulturowego/religijnego (takiej jak ja) trudno zrozumieć czyjąkolwiek zdolność do funkcjonowania współcześnie w ramach tak "opresyjnych" reguł, regulujących każdy najmniejszy aspekt życia. 

Polecam!
Moja ocena: 5/6

wtorek, 18 września 2018

Niklas Orrenius "Strzały w Kopenhadze"

Autor: Niklas Orrenius
Tytuł: "Strzały w Kopenhadze"
Wydawnictwo Poznańskie, sierpień 2018 

Bardzo ciekawy reportaż szwedzkiego dziennikarza o granicach sztuki i wolności słowa, oraz wzajemnych między nimi relacjach oraz o konsekwencjach, jakie na siebie przyjmujemy jako społeczeństwo, gdy z jednej strony chcemy wolności słowa bronić za wszelką cenę, a z drugiej, gdy nasza wolność ekspresji i wyrazu jest dla innych społeczeństw nieakceptowalna. Najważniejszą zaletą książki jest jej ogromny obiektywizm. Autor dociera (lub stara się dotrzeć) do różnych osób, reprezentujących absolutnie odmienne poglądy i prosi je o rozmowę i komentarz do sytuacji. 

Niklas Orrenius postanowił przyjrzeć się życiu, jakie prowadzi artysta Lars Vilks, po tym jak islamskie organizacje terrorystyczne wydały na niego wyrok śmierci za publikację w 2007 roku rysunku Mahometa jako psa na rondzie. Autor sięga do dzieciństwa i młodości artysty, ale w największym stopniu oczywiście skupia się na stanie obecnym.
Lars Vilks żyje w ukryciu pod ciągłą ochroną, porusza się w konwojach policyjnych, a gdy ktokolwiek dowie się o jego miejscu zamieszkania, musi je natychmiast zmienić. Kosztuje to szwedzkich podatników ponad 20 milionów koron rocznie. Pierwsze pytanie jakie się nasuwa, to czy gdyby wiedział, o konsekwencjach swojego postępowania, to nie opublikowałby rysunku. Pytanie, które w przypadku tego artysty, nie ma zupełnie sensu. Jak podaje Wikipedia: "należy on do nurtu artystów konceptualnych, którzy bardziej niż na formie i treści dzieł skupiają się na osobie samego artysty". O lepsze podsumowanie trudno. Moje wrażenia są takie, że Larsowi Vilksowi właśnie o niego samego najbardziej chodzi, o robienie szumu. Nigdy nie poparł, ale nigdy też nie odciął się od ruchów faszystowskich, nacjonalistycznych i antyislamistycznych, które często jego sztukę wieszają sobie na sztandarach i zapraszają go na swoje wszelkie możliwe spotkania. Artysta budzi skrajne emocje. Zwłaszcza od czasu tytułowych strzałów w Kopenhadze w 2015 roku, kiedy brał udział w dyskusji i zamachowiec, próbujący wykonać na nim wyrok śmierci, zabił przypadkowego człowieka. 
"W czasach, gdy wielu chętnie dzieli ludzi i zjawiska na to, co dobre i to, co złe, Lars Vilks jest interesujący. Jego życiu zagrażają muzułmańscy terroryści z tych samych potężnych ugrupowań, które nienawidzą demokracji, mordują Żydów w Paryżu i w Kopenhadze oraz dokonują rzezi w Iraku i Syrii. 
Jednocześnie wśród obrońców Vilksa znajduje się inny gatunek ekstremistów: rasiści używający argumentów na rzecz wolności słowa po to, by podżegać przeciw muzułmanom i imigrantom, ci, którzy klasyfikują ludzi jako niegodnych zaufania niszczycieli społeczeństwa jedynie ze względu na ich religię czy pochodzenie."
Ida karykatury Mahometa jako psa na rondzie łączy w sobie dwa wydarzenia artystyczne: opublikowanie przez duńską gazetę "Jullands-Posten" 12 satyrycznych rysunków proroka Mahometa oraz akcję solidarności z artystką Stiną Optiz. Jej praca Cyrkulacje II została wystawiona na rondzie w Linkoping. Wandale ją jednak zniszczyli, w tym jej część: rzeźbę psa, któremu skradziono głowę. Mieszkańcy zaczęli spontanicznie umieszczać zrobione przez siebie rzeźby psów na różnych rondach w Szwecji. Akcja wyszła poza miasto Linkoping i była szeroko komentowana. Lars Vilks połączył ze sobą te dwa wydarzenia, z których jedno było chwalone, a drugie potępiane i na wystawę w Tallerund w 2007, której motywem był pies w sztuce, przygotował rysunek Mahometa jako psa na rondzie. Temat przedostał się do prasy, a karykatury opublikowała lokalna gazeta z Orebro "Nerikes Allehanda". A potem rozpętało się piekło.
W swoim reportażu Niklas Orrenius przez to piekło nas prowadzi, pokazując jak Szwecja poradziła sobie z wywołanym przez artystę międzynarodowym kryzysem, atakami na Szwedów za granicą i podpaleniami szwedzkich flag i ambasad. Wszystko to porównuje do patowej sytuacji, w jakiej znalazła się Dania w 2007 roku, gdy "Jullands-Posten" opublikowała swoje rysunki. Szwecja szczyci się tym, że wolność słowa ma wpisaną do konstytucji - jako pierwsze państwo na swiecie (w 2016 roku obchodzono 250 rocznicę tego wydarzenia). Jednocześnie to jak starano się rozwiązać kryzys Larsa Vilksa, to jakie jego prace budzą emocje, pokazuje, że jest jednak jakieś "ale" i wiele spraw się przemilcza. Artysta został praktycznie usunięty z głównego nurtu sztuki, nie za wiele pisze o nim szwedzka prasa. Ma za to swoich wielkich zwolenników w Danii, gdzie jest często zapraszany na różnorodne wystawy i wykłady. 
Nawet najwybitniejsi profesorzy, wypowiadający się w reportażu, nie są w stanie rozwikłać dylematu wolności słowa.
"Z jednej strony, mamy fundamentalistów wolności słowa, którzy uważają, że wszystko i zawsze powinno móc być powiedziane i że jakakolwiek próba podważenia tej zasady jest niedemokratyczna. Z drugiej strony, mamy grupy walczące o prawo do tego, by nigdy ich nie obrażano, które chciałby ograniczyć wolność wypowiedzi. Pośrodku jest dość pusto".
Gdy dodatkowo zaczynają ginąć ludzie, wychodzimy już tylko poza filozoficzne dywagacje. Kierownicy wystaw, ci którzy gorąco popierają Larsa Vilksa i chcą go gościć na wydarzeniach w swoich galeriach, mówią dziennikarzowi, że pracownicy, gdy dowiadują się o planowanej obecności artysty, nie chcą przychodzić do pracy. Trudno się dziwić. Nikt raczej nie chce podwyższyć swojej szansy na otrzymanie przypadkowej kulki w głowę, bo akurat artysta, którego aktywnie próbują zabić islamscy fundamentaliści, będzie gościem galerii. Trudno od ludzi wymagać, żeby nadstawiali głowy, za to, że jakiś szwedzki konceptualista postanowił z premedytacją obrazić grupę ludzi, która naprawdę ma zachodnią wolność słowa w głębokim poważaniu i się nie pier****. 
Ja nie ukrywam swojej niechęci do tego artysty. Jawi mi się jako taki cwaniaczek, prześlizgujący się po powierzchni, za nic naprawdę nie biorący odpowiedzialności. Ma przechlapane do końca życia, to fakt, współczuję mu z tego powodu, ale jego postawa pt.: prowokuję i co mi zrobicie (nie tylko zresztą w temacie Mahometa) jest dość mocno żałosna. 
Reportaż gorąco polecam, bo nie jest tylko o Larsie Vilksie, ale o dylematach, przed jakimi staje współczesna Europa. Przedstawia skrajne punkty widzenia, przez co staje się jeszcze bardziej interesujący. 

Moja ocena: 6/6




piątek, 24 sierpnia 2018

Rob Schmitz "Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj"

Autor: Rob Schmitz 
Tytuł: "Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj"
Wydawnictwo Czarne, czerwiec 2018

To był dobry strzał! Rewelacyjny! Czasami patrzę na reportaż (których teraz, przyznajmy, jest ogromny wysyp, momentami mam wrażenie, że każdy już jakiś napisał), czytam zachęcające komentarze na okładce i myślę: "no super, ale co mnie to właściwie obchodzi?!". I często szukam takiej iskry, ulotnego przebłysku, który każe mi jednak po książkę sięgnąć. I gdy zaczynam z nastawieniem "nie do końca wiem czy mnie to obchodzi", a kończę z przekonaniem, że moje życie byłoby uboższe bez tego reportażu, to jest to po prostu rewelacja. Z "Ulicą Wiecznej Szczęśliwości" nie do końca tak było, bo Szanghaj jest mi jednak trochę znany, kilka razy tam byłam, sporo o Chinach w ogóle czytałam, więc gdzieś tam książka Roba Schmitza tematem była w kręgu moich zainteresowań. A zwątpienie, bo reportaż reklamuje się hasłem: "historie zwykłych ludzi". Ja zawsze wtedy chcę uciec. No ale tym razem na swoje szczęście nie zwiałam. "Ulica Wiecznej Szczęśliwości" to opowieści o mieszkańcach jednej malutkiej ulicy w centrum Szanghaju. Kiedyś po prostu typowo chińskiej plątaniny nieskończonej ilości zaułków i zakrętów, miejsca życia setek prostych Chińczyków, z których każdy na minimalnej powierzchni prowadził swój biznes, teraz ulicy w centrum gigantycznej metropolii, gdzie grunt jest na wagę złota i każdy jego skrawek wykorzystuje się pod budowę nowoczesnych biurowców i apartamentów. W jednym z nowych budynków mieszka Autor reportażu Rob Schmitz - amerykański dziennikarz, biegle mówiący po chińsku, który w Chinach spędził wiele lat min. jako korespondent NPR (National Public Radio). Zastanawiałam się, co decyduje o sukcesie tej książki i dochodzę do wniosku, że oprócz rozległej wiedzy Autora o Chinach, umiejętności opowiadania, to przede wszystkich szczerość i głębia relacji ze swoimi bohaterami, ogromny do nich szacunek i czas im poświęcony. Czas na autentyczne poznanie ich życia, rodzin, znajomych, kościołów, przekonań, czas, w którym nie ma kalkulacji i wyrachowania: "teraz zbieram materiał do książki", czas, gdzie jest tylko zainteresowanie drugim człowiekiem, albo po prostu zwyczajne spędzenie kilku chwil razem, w drodze do pracy, na wieczornym spacerze czy w leniwe niedzielne popołudnie. Historiom pojedynczych bohaterów Ulicy Wiecznej Szczęśliwości, Autor dodał tło historyczne. Poznajemy ludzkie smutki i porażki, radości i nadzieje wplecione w szerszą społeczną perspektywę. Reportaż opowiada o najważniejszych aspektach chińskiej rzeczywistości: wielkim głodzie, rewolucji kulturalnej, prawie do zameldowania tylko w miejscu urodzenia, sięgającym kilku generacji wstecz, modernizacji wielkich metropolii i wysiedleniu (często bezprawnym) milionów ludzi, polityce jednego dziecka, walce z systemem. I o zamazywaniu historii. Większość bohaterów uważa, że jest jak jest i nie ma co drążyć. Nie chcą pamiętać. Rob Schmitz odwiedza min. kwiaciarkę, sprzedawcę akordeonów i właściciela punktu gastronomicznego, kucharza sprzedającego gorące cebulowe placki, ostatnich mieszkańców parceli, przeznaczonej pod rozbiórkę, którzy nie chcą się z niej wynieść, przysiada się do bezdomnego, który w sezonie przyjeżdża do Szanghaju zarobić. Zaprzyjaźnia się nimi wszystkimi: odwiedza ich rodziny, uczestniczy w ślubach, chodzi na zebrania szemranych kościołów, a potem fantastycznie o tym pisze i opowiada. Zanim powstała książka Rob Schmitz prowadził audycje radiowe o życiu jej mieszkańców. 
Polecam i słuchanie audycji, i czytanie reportażu. Sama przyjemność! 


Moja ocena: 6/6





piątek, 10 sierpnia 2018

Paul Beatty "Sprzedawczyk"


Autor: Paul Beatty
Tytuł: "Sprzedawczyk" 
Wydawnictwo Sonia Draga, styczeń 2018 

Piekielnie inteligentna i złośliwa satyra na podziały rasowe w Stanach Zjednoczonych. Świetna lektura, ale czyta się bardzo ciężko. Książka nafaszerowana odniesieniami do historii i kultury amerykańskiej. Czytelnikowi niebiegłemu w temacie (np. mnie) dosyć trudno się czyta, przypisy są obowiązkowe, bo bez nich zrozumienie treści staje się praktycznie niemożliwe. 
Genialna praca tłumacza!!!

Gorąco polecam i odsyłam do obszernego omówienia książki przez Macieja Libicha w kwartalniku internetowym "Inter".


Maryla Szymiczkowa (Jacek Dehnel, Piotr Tarczyński) "Seans w Domu Egipskim"

Autor: Maryla Szymiczkowa (Jacek Dehnel, Piotr Tarczyński)
Tytuł: "Seans w Domu Egipskim"
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, lipiec 2018

Profesorowa Zofia Szczupaczyńska pozostaje czujna, więc miejcie się na baczności przestępcy! Po rozwikłaniu skomplikowanych morderstw w "Tajemnicy Domu Helclów" i "Rozdartej zasłonie" bohaterka zdecydowanie nudzi się życiem krakowskiej mieszczki i pani domu, i tęskni za wyzwaniami, jakich dostarcza śledzenie złoczyńców. Na szczęście dla profesorowej po czterech latach przerwy, znowu może (już teraz ramię w ramię z sędzią Klossowitzem) stanąć na czele śledztwa. Przełom 1898 i 1899 roku w Krakowie, do miasta przybył skandalista Stanisław Przybyszewski, "Szatan", wzbudzając ogromne emocje wśród krakowskiego społeczeństwa. Razem z nim i dziesięcioma innymi osobami profesorowa Szczupaczyńska spotkała się w Domu Egipskim u państwa Beringerów, aby obejrzeć zaćmienie księżyca, a potem wziąć udział w seansie spirytystycznym z "prawdziwym" medium. Jedna osoba od tego stołu nie wstała. Aby uniknąć skandalu i rozgłosu oraz wykorzystać świąteczny marazm państwowych służb, profesorowa kontaktuje się z sędzią Klossowitzem i razem podejmują się wykrycia sprawcy. Czasu nie mają zbyt wiele. Jeżeli nie uda im się szybko rozwiązać zagadki, trzeba będzie sprawę przekazać policji i skandal gotowy. Okazuje się, że wszyscy uczestnicy seansu mieli dobre motywy, aby pozbyć się ofiary, ale Zofii oczywiście nie zmylą fałszywe tropy. Czytelnik rusza razem z profesorową ulicami XIX-wiecznego Krakowa, aby wytropić mordercę. Zabawny, inteligentny kryminał retro, który gwarantuje świetnie spędzony czas. Bogate tło historyczne, mieszczanie dokładający dekadentom i odwrotnie, wszystko to warte jest każdej chwili poświęconej na lekturę. A profesorowa Szczupaczyńska z tomu na tom, coraz sympatyczniejsza i bardziej zaskakująca. Niestraszne jej konwenanse - gotowa się udać nawet do mieszkania samego "Szatana" byle tylko dociec prawdy. Zjadliwie podsumowuje też dekadencję towarzystwa, wytykając im, że pełne miski i kieliszki to stare cechy mieszczaństwa, więc nie wie, co oni odkrywają. Do tego wszystkiego sprawnie zwodzi męża, który nie jest świadomy jej kariery detektywa. 

Polecam i czekam na kolejne części!

Moja ocena: 5.5/6