piątek, 16 sierpnia 2013

Emma Larkin "Spustoszenie"

Autor: Emma Larkin
Tytuł: "Spustoszenie"
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013
Za książkę dziękuję księgarni dobreksiążki.pl
Pamiętam jak w 1997 roku Polskę nawiedziła powódź stulecia. Sytuacja była katastrofalna, zginęło ponad 50 osób, tysiące ucierpiały. Przez całe tygodnie ludność z zagrożonych terenów, wojsko, ochotnicy próbowali uchronić przed nawałnicą kolejne miasta. Wszystkie stacje telewizyjne mówiły prawie wyłącznie o powodzi, nieustannie podawano komunikaty meteorologiczne, przeprowadzano ewakuacje. Zbieraliśmy, pieniądze, dary, żywność... i mam szczerą nadzieję, że mimo iż wszystko nie było zorganizowane perfekcyjne, w efekcie nie było osoby, której nie udzielono koniecznej pomocy. Żyjąc w Europie wyobrażamy sobie, że pomoc dla ofiar kataklizmów w innych częściach świata wygląda podobnie. Bo dlaczego miałoby być inaczej? Podzielony konfliktami gospodarczymi i politycznymi świat mimo wszystko zawsze jednoczy się w obliczu nieszczęść i śpieszy z niezbędną pomocą. Problem w tym, że w maju 2008 roku wojskowa junta w Birmie tej łaski innych nie chciała.
Cyklon Nargis uderzył 2 maja 2008 roku w południowo-zachodni kraniec delty Irwadi. Prędkość wiatru dochodziła do 240 km/h. Cyklon zmiótł z powierzchni ziemi wszystko, co napotkał na swojej drodze. Wg. oficjalnych danych zginęło około 140 tys ludzi, około 33 tys. uznano za zaginione. Władze Birmy nie podały informacji o kataklizmie. O tym, że "coś się stało" świat się dowiedział ze zdjęć satelitarnych NASA: zrobionych przed i po cyklonie. "Zdjęcia satelitarne zrobione wkrótce po cyklonie ukazują kompletnie odmienny pejzaż. Kłęby akwamaryny wokół Rangunu są znakiem, że te okolice nawiedziła powódź. Szlaki wodne w delcie, tak wyraźnie zarysowane na wcześniejszych fotografiach, zamazały się i zamgliły. Nasycone błękity Morza Andamańskiego zamieniły się w luminescencyjny turkus, który wdarł się na ląd - te obszary delty wciąż więc pozostawały zalane. Porównując zdjęcia zrobione po cyklonie z tymi wcześniejszymi, można odnieść wrażenie, że na rysunek atramentem wychlapano wodę z wiadra; znikły starannie zaznaczone linie, a papier jakby zmarszczył się i wypuczył".

Birma od razu po katastrofie nie wpuściła pomocy humanitarnej na swoje terytorium, chociaż Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja miały okręty gotowe w każdej chwili ruszyć ze sprzętem ratowniczym, ludźmi, zapasami czystej wody itd. Birmańska junta uparcie twierdziła, że wszystko ma pod kontrolą, że armia pomaga mieszkańcom i że sytuacja wraca do normy. Było to oczywiście kłamstwo. Pracownicy organizacji humanitarnych mieli zakaz wjazdu na tereny objęte działaniem cyklonu, każde ich poruszanie się po kraju, wymagało specjalnych pozwoleń, czyniąc podróżowanie praktycznie niemożliwym. Wielu obcokrajowcom nie wydano wiz. Brak zewnętrznych obserwatorów powodował, że świat w żaden sposób nie mógł się dowiedzieć o tej zatrważającej katastrofie.
Dziennikarka Emma Larkin (to pseudonim) wjechała do Birmy tuż po cyklonie. Przywiozła swoim przyjaciołom potrzebne lekarstwa, środki do odkażania wody, jedzenie dla dzieci. A potem przez wiele miesięcy w miarę możliwości jeździła po kraju zbierając relacje ludzi o spustoszeniu dokonanym przez cyklon. Uważała, że świat nie może o tym zapomnieć. Ponieważ pomoc humanitarna nie została do Birmy wpuszczona, władze absolutnie nie radziły sobie z sytuacją, zapanował totalny chaos. Ciała pływały w wodzie jeszcze wiele tygodni po katastrofie, nikt ich nie grzebał. Do palenia nie było suchego drewna i zapałek. Głodni i obdarci ludzi starali się dostać do większych miast w poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy. Szerzyły się epidemie. Kiedy birmańscy generałowie w końcu zgodzili się na zagraniczną interwencję, dla wielu ofiar było już za późno. Poza tym nie istniał sprawny system dystrybucji żywności, kocy, namiotów.
Jednym słowem wielu ludzi straciło życie, ponieważ birmańska junta nie chciała przyznać, że z czymś nie daje sobie rady.
"Spusztoszenie" to nie tylko historia cyklonu, ale też okazja do opowiedzenia o dyktaturze, która rządzi w Birmie. O jej absurdach i decyzjach podejmowanych na podstawie przepowiedni astrologów. O beznadzieii, która powala ludzi kiedyś wierzących w to, że ich kraj może być demokracją. A także krytyczne spojrzenie na organizacje humanitarne, których przedstawiciele działają z wnętrz klimatyzowanych hoteli, a zebrania dotyczące kolejnych działań, kończą się nieporozumieniami i suchymi raportami, bez znaczenia dla osób czekających na pomoc.  
Mój szacunek jak zwykle budzą Ci, którzy widzą prawdę, przeciwstawiają się dyktaturze, bez względu na konsekwencje i ciągle wierzą, że w Birmie kiedyś będzie lepiej.
A także autorka za swoją dociekliwość i świadectwo spustoszenia z 2008.
Lektura trudna emocjonalnie, ale obowiązkowa dla wszystkich, którzy nie chcą zamykać oczu.
Moja ocean: 5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz